Taka prawdziwa, jak momentalnie robi się granatowo-grafitowo-brunatno czarne niebo i w każdym centymetrze powietrza czuć elektryczną, uroczystą, intensywną atmosferę czegoś dużego, co nieuchronnie nadchodzi?
Czy nie magicznie jest wtedy wieczorem być razem z kimś bliskim i słyszeć przez uchylone okno jak miliony kropel deszczu (takich dużych) uderzają o wszystko na całej rozciągłości? Wydając przy tym dźwięk tak plastyczny, że można je zobaczyć bez patrzenia?
Grzmot piorunu co jakiś czas uderza tak sugestywnie, że czy to nie magnetyczne doznanie, jak ma się wrażenie, że w tej samej chwili coś niczym impuls elektryczny (taki nie do zatrzymania) przechodzi przez całe ciało?
Tam, za oknem, zupełnie jak pod ostrzałem, na pierwszej linii frontu atmosferycznego, a tutaj, wewnątrz spokojnie. I chociaż to tak blisko, na wyciągnięcie ręki, to pełna kontrola. Chociaż siła zdarzeń zza okna budzi respekt. Takie bezpieczne zagrożenie, że prawie można dotknąć.
Czy trochę inaczej, ale też nie fajnie (wbrew pozorom) jest jak burza zaskoczy w warunkach polowych? Na chwilę uczestnictwa to nie, być może do czasu rozstawienia namiotów (w tempie zbliżonym do rekordu świata, albo znacznie go przekraczającym), ale potem, we wspomnieniach, to już są historie najczęściej opowiadane.
To dlaczego się ich boimy? Zawsze się upewniamy, że będzie "cudowna pogoda"? W sensie "słoneczna"?
A gdyby tak pójść na całość i nie chować się przed burzą? Jak się już zmoknie, to czy potem różnica między "trochę", a "więcej", bardzo szybko się nie zaciera? Jak już nie trzeba się wtedy niczym przejmować? Ani, że się człowiek pobrudzi, ani co ludzie powiedzą?
Ma ktoś ochotę spróbować?
-------------------------------------------------
Pozdrawiam! Reszta na drugim blogu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz